wtorek, 21 lutego 2012

Rozdział 2

Miałam 19 lat gdy się poznaliśmy. Mogłoby się wydawać wręcz absurdalne zakochać się w człowieku, którego mimochodem szturchnęło się w kolejce w kwiaciarni przy kupnie kwiatów na dzień matki. Okropnie długa kolejka wiła się po całej kwiaciarni aż do wyjścia, bo wszystkim akurat w tym samym momencie wpadł do głowy pomysł kupienia kochanej mamie kwiatów. Na złość jeszcze wszyscy wybierali róże, więc moja pozycja w tej bliższej połowie kolejki była całkiem korzystna. I na nic był spryt i dobra gimnastyka, stać trzeba było na jednym i tym samym miejscu, bo jego zmiana oznaczała ogromną awanturę. W końcu nadeszła moja kolej i poprosiłam różę, co wywołało jęk wśród czekających. Ograniczyłam się do niej, choć w zamiarach miałam cudowny bukiet. Obmyśliłam sobie w głowie cudowną bombonierkę cukierków z wiśnią i rumem, które uwielbiała mama. Zapłaciłam więc za cudowną różyczkę i zaczęłam swą mozolną drogę do wyjścia. Tutaj zaczynała przydawać się gimnastyka, co i tak w każdym razie nie pomogło, gdyż w tłumie zderzyłam się z obcym mężczyzną wytrącając mu przy okazji z ręki książkę. Podnosząc ją zauważyłam, że to „Cudzoziemka” i stwierdziłam, że chłopak to mój rówieśnik, bo tę samą książkę miałam w tegorocznym spisie lektur. Ostatecznie w mojej głowie zrodziła się myśl, że to miłośnik tego rodzaju utworów literackich, ale gdy tylko podniosłam się, by oddać mu upuszczoną książkę, odrzuciłam od siebie ten pomysł. Jak się okazało, z pewnością był moim rówieśnikiem, w dodatku nieziemsko przystojnym rówieśnikiem, który zamiast naskoczyć na mnie, uśmiechał się dziękując. Trwało to niedługą chwilę, gdyż kobieta za nim zaczęła się buntować wstrzymaniem kolejki. Pożegnałam się więc i wyszłam, po czym skierowałam się do domu.
Było tuż po południu, tamtego dnia wcześnie kończyłam zajęcia. Droga do domu okazała się przyjemna. Majowe słońce ogrzewało moje nogi, gdy wiatr odkrywał je podwiewając sięgającą kolan niebieską sukienkę. Mama była w domu, czego spodziewałam się, gdyż od miesiąca poszukiwania przez nią pracy spełzały na niczym. Tata siedział pewnie jeszcze w warsztacie i ani myślał wychodzić, więc krzyknęłam od progu „Kocham Cię!”, następnie zdejmując buty wbiegłam do kuchni i przytuliłam się do jej pleców wyciągając różę przed siebie. O mało co nie wsadziłam jej w garnek zupy, jednak udało mi się oszczędzić łodyżce nurkowania w pomidorówce. Mama odwróciła się, ucałowała mnie i zaleciła odrobienie lekcji. Pogadała trochę, pogadała, co miała w zwyczaju. Jej monolog zawierał zazwyczaj te same polecenia, więc nie słuchając do końca przerwałam i oznajmiłam,  że wszystko wiem i wbiegłam po schodach na piętro.
Po kilkunastu minutach musiałam oczywiście znów biec na dół, by zjeść wspaniałą pomidorową, a przynajmniej tak zawsze mówiłam mamie, bo według mnie dodawała za dużo śmietany. Był piątek, o czym nie wspomniałam wcześniej, toteż po obiedzie zabrałam z domu telefon i ostatnio czytaną książkę, po czym poszłam do parku, jak zazwyczaj w słoneczne dni. Siadywałam wtedy na dość szerokim murku, którym z jednej strony otoczona była stara niekształtna wierzba i czytywałam. Tak też zrobiłam tamtego dnia, lecz gdy dotarłam na miejsce, nieco zdziwił mnie stan w jakim zastałam murek. Właściwie z murkiem było wszystko w porządku, ale moje miejsce zajmowała inna osoba, co nie zdarzało się w piątki o tej godzinie. Co więcej rozpoznałam w niej chłopaka, którego spotkałam około dwóch godzin wcześniej w kwiaciarni. Czytał tę samą książkę i zdawał się być nią zajęty do głębi, gdyż nie oderwał od niej wzroku nawet, gdy podeszłam na tyle blisko, by kącikiem oka mógł mnie dojrzeć. Chwilę wahałam się, czy podejść, zagadać. W końcu zrezygnowałam z próby zawarcia znajomości i skierowałam się w drugą stronę, by usiąść na drugim końcu murku.
Lektura pochłonęła mnie zupełnie, zapomniałam nawet o pragnieniu i głodzie. W pewnym momencie spostrzegłam jednak, że słońce spiesznie zmierzało ku linii horyzontu, więc skończyłam rozdział, zagięłam róg w odpowiednim miejscu i już chciałam iść do domu, ale nagle przypomniałam sobie o chłopaku, który siedział na moim miejscu i odruchowo spojrzałam w tamtą stronę. Murek ział pustką pewnie już od dłuższego czasu, więc wzruszyłam ramionami i zahaczając po drodze o sklep spożywczy udałam się w stronę swojej ulicy. Popijając zimny jogurt weszłam do domu. Wieczór tego dnia minął mi bodajże na słuchaniu kojącej muzyki.

Minął weekend. Minęło kilka dni tygodnia. Gdy pewnego popołudnia jadłam z mamą obiad, a tata zajmował się swoimi bóstwami w warsztacie, do drzwi zadzwonił dzwonek. Na twarzy mamy malowało się wtedy widoczne zdziwienie, czemu nie dziwiłam się wcale, gdyż znajomi nie używali nowo zamontowanego dzwonka, a starym zwyczajem pukali do drzwi. Wstała więc i ostrożnie skierowała się w stronę drzwi z lekkim strachem i ogromnym zaciekawieniem. W momencie, gdy usłyszałam, że osoba, która nas odwiedziła, ma sprawę do mnie, zdziwiłam się jeszcze bardziej. Ciekawa jednak wstałam od stołu i podeszłam do drzwi. Za mamą stał ogromny bukiet czerwonych róż, a właściwie kurier, który takowe trzymał w rękach. Do mnie? Ale jak to? Od kogo? Podeszłam i ze słodkim uśmiechem odebrałam prezent. Mama pierwsza dorwała się do bileciku, który dołączony był do jednej z róż, ale wyrwałam go z jej rąk i pobiegłam do pokoju. Zamknęłam za sobą drzwi. Nieświeże wtedy już kwiaty wyjęłam ze zdobionego wazonu, do którego następnie włożyłam róże, a razem z bilecikiem usiadłam na łóżku. Otworzyłam go delikatnie i przeczytałam pisane pewną ręką zdanie: Dla najpiękniejszej niezdary, do której kiedykolwiek zdołałem się uśmiechnąć. 

2 komentarze:

  1. Może teraz się uda? Poprzednie 2 komentarze szlag trafił...
    ale nic. Notka świetna i cieszę się że dłuższa. Zapraszam również do siebie :)
    http://dlaczego-biomy-sie-smierci.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń